Reklama

Medialny wrzask powszedni.

Środa, 26 Sierpień 2020

Kiedy zaczynam pisać do Was te słowa, w Stanach Zjednoczonych nadal wrze na ulicach, Europa odblokowuje się po epidemii, w Chinach właśnie notują owej epidemii nawrót, w Irlandii nadal nie ma rządu, a w Polsce niedługo wybiorą nowego (lub starego) prezydenta. Niejaki George Floyd, w zasadzie sprawca amerykańskiego, a trochę i światowego, wrzenia tymczasem spoczął już w grobie, złożony tam w złotej trumnie i z honorami godnymi głowy państwa albo przynajmniej globalnie znanego celebryty.

Cóż to wszystko zmieni na świecie? Otóż nic, albo bardzo niewiele.

Chudy jak szczapa John nadal będzie codziennie swoimi niemal 60-letnimi dłońmi doił swoje krowy pod Cork. Jego daleki kuzyn, z którym ostatni raz widział się 8 lat temu na ślubie ciotki Mary, a który wyemigrował do Australii, nadal będzie łamał wszelkie możliwe przepisy i przekraczał ograniczenia prędkości na australijskich autostradach. A sama ciotka Mary zje w najbliższą niedzielę dokładnie taki sam jak zawsze obiad składający się z tłuczonych ziemniaków, steka wielkiego jak jej stopa i sałatki Coleslaw – zakupionych jak zwykle w miejscowym Tesco pod Dublinem.

Po drugiej stronie globu, w niewielkiej meksykańskiej wiosce Jose sprzeda swoje dwie ostatnie jałówki i pójdzie się upić w miejscowym barze najtańszą tequilą, a pracujący na najwyższym piętrze najwyższego tokijskiego wieżowca Kim po raz drugi w tym miesiącu wymieni telefon, bo akurat spodobał mu się bardziej ten złoty, a nie ten wysadzany drobnymi diamentami.

Dla miliardów ludzi na świecie nie zmieni się nic. Bez względu na to, czy George Floyd będzie pochowany tak czy inaczej, bez względu na to, kto wygra w wyborach w Polsce i bez względu na to, kto będzie szefował rządowi w Irlandii, miliardy ludzi będą żyły tak, jak żyły wczoraj, miesiąc temu czy w ubiegłym dziesięcioleciu. Wielkie wydarzenia relacjonowane przez globalne media mają niewielki lub wręcz żaden wpływ na życie przeciętnego mieszkańca Irlandii, Chin, Meksyku, Kamerunu czy Polski.

Za to gabinety polityków i medialne newsroomy rozgrzeją się do czerwoności. Analitycy zaczną pisać długie, zawiłe analizy. Niektórzy z nich nawet wykażą w nich swój niezwykły proroczy dar i napiszą, że oni już dawno to wszystko przewidzieli. Pojawią się i tacy, którzy na tych przełomowych informacjach postarają się zbić jakiś kapitał, jedni tylko kapitał sławy i popularności, a inni ten wymierny, mierzony liczbą zer na koncie.

Najwięcej jednak zyskają znów wszelkiej maści koncerny medialne, bo też one potrafią najgłośniej krzyczeć. To one podnoszą najgłośniejszy jazgot i wrzask, kiedy wydarzy się cokolwiek, co uznają za godne uwagi – nie tyle swojej, co ich widzów, słuchaczy, czytelników. A żeby nie ustawać w przykuwaniu uwagi swoich odbiorców, media muszą nieustająco ten wrzask wzniecać, muszą nieustannie krzyczeć, że to i tamto jest najważniejsze na świecie. Muszą ciągle swojego odbiorcę utrzymywać w tym stanie podwyższonej uwagi. Muszą wreszcie same siać ferment i zamieszanie, by mieć o czym pisać.

Bo co robić, kiedy tak naprawdę nic się nie dzieje? Kiedy nie ma o czym pisać, mówić, nie ma powodu, by o czymkolwiek krzyczeć? Wtedy trzeba taki powód samemu wyhodować, podlać nawozem z bardzo kategorycznych osądów, a potem zebrać żniwo w postaci setek tysięcy zaaferowanych odbiorców i wcisnąć im już nie tylko idee czy osądy, ale przy okazji też kilka reklam i produktów.

Medialny wrzask powszedni rozpoczął się w chwili, kiedy zauważono, że media mają się tym lepiej, im większy ferment się wytworzy. Przestało działać stare powiedzenie: „No news is good news”. Zastąpiono je pogonią za nieustającym „newsem”, za tym, żeby cały czas coś relacjonować na żywo, żeby cały czas coś ważnego się działo, żeby uwaga odbiorcy była skupiona 24 godziny na dobę, 365 dni w roku. Nawet jeśli akurat nie ma czego relacjonować, nawet jeśli akurat nic ważnego się nie dzieje.

Takiemu podejściu niezwykle sprzyja masowa dostępność mediów, szczególnie tych internetowych. Według nich zawsze coś się dzieje, zawsze ktoś, gdzieś coś powiedział czy zrobił i koniecznie trzeba to właśnie teraz przekazać widzom na całym świecie. A najlepiej jeszcze opatrzyć napisem „pilne” i przysłowiowym czerwonym paskiem na dole ekranu. Czy to konferencja ministra, który po raz dziesiąty mówi to samo, czy akcja małej grupki aktywistów, którzy myślą, że zmienią świat, czy całkowicie lokalna sprawa podtopienia u wujka Hansa pod Dortmundem, media potrafią wszystko tak rozdmuchać, że z zapartym tchem będziemy śledzić losy wujkowego inwentarza, kibicować aktywistom albo ich przeciwnikom (w zależności od optyki przyjętej przez media), albo spijać każde słowo ministra, jakby to był lek na całe zło tego świata.

A to wszystko oczywiście przy wtórze tak zwanych autorytetów, które każde z mediów kreuje samo na swoje własne potrzeby. A każdy z tych autorytetów im bardziej nic nie ma do powiedzenia, tym głośniej będzie owo „nic” artykułował, przyczyniając się do jeszcze większego zgiełku i potęgując wrzask. Oczywiście przy okazji puchnąc wraz ze swoim rozbuchanym ego, dla którego niemożliwością jest, że pan autorytet nie ma racji, plecie bzdury, ewentualnie nie zna się na tym, o czym mówi. Ważne jest, żeby mówił, gawiedź słuchała i potem powtarzała jako prawdy objawione.

Bo przecież skoro powiedzieli w telewizji, napisali w gazecie, opublikowali w internecie, to musi być ważne i to musi być prawda. I nikt już nie widzi, że owa prawda i owe rzeczy ważne tak naprawdę giną zakrzyczane i utopione w medialnym wrzasku.

Autor: Krzysztof Wiśniewski

Komentarze
Notowania walut
Pogoda w Angli
reklama